Moje dwie grudniowe noce
(Na podstawie tekstu z nieistniejącego dzisiaj
KURIERA JAROSŁAWSKIEGO Nr 3
z 06.01.1990 r.)
13 grudnia 1981 roku
Tego wieczoru w budynku Międzyzakładowej Komisji Związkowej NSZZ „Solidarność” przy ulicy Kraszewskiego w Jarosławiu, dyżur objęła grupa związkowców z ZPC „SAN”: Franciszek Łuc, Julian Mizgiel i Andrzej Wyczawski.
Trwało pogotowie strajkowe, na niektórych domach wisiały flagi. Mimo, że mówiło się o stanie wyjątkowym, a dwa dni wcześniej dostałem plakat z Regionu Mazowsze, na którym czołg miażdży gąsienicami plik pism podpisanych: „Porozumienia Sierpniowe”, a nad tym napis: STAN WOJENNY – dyżur rozpoczął się spokojnie. Pierwszym niepokojącym sygnałem była informacja
o ruchach dużych kolumn wojska.
Dzwoni telefon – znajomy powiadamia Franka „… żeby wiedział…”.
Niepokój wzrasta. Dzwonię do przewodniczącego MKZ-u Kazimierza Ziobro. Nie wierzy, myśli, że to z mojej strony kawał. Jednak po innych sygnałach przyjeżdża do nas z Ryszardem Bugrynem, Tadeuszem Słowikiem, Zygmuntem Wołoszynem. Po krótkiej dyskusji Kazik stwierdza, ze trzeba rozejrzeć się po mieście i wychodzi z kolegami.
W międzyczasie łączymy się teleksem z regionem w Przemyślu – już wiedzą o sytuacji, ustalamy hasło „KOR” na następne połączenie, gdyby nastąpił atak milicji. Franek wychodzi z MKZ-u, idzie na pocztę i wraca natychmiast, widząc stojącego przed nią żołnierza w hełmie z bronią. Przychodzą panowie Roman Zeman i Wacław Zeman – znów krótka rozmowa. Wychodzą. Zostajemy sami. Czas mija. Jest około 23:30, na "wzywaku" teleksu zapala się światełko co oznacza, że został wyłączony. Franek dzwoni na pocztę: „Co się stało?” – pyta. Głos w słuchawce odpowiada – „Został wyłączony na rozkaz”. Wiemy już, że coś się szykuje, nie przypuszczamy jeszcze, że mogą przyjść po nas. Na krótko przed północą milknie telefon. Jesteśmy odcięci od świata. Włączam radio, akurat dziennik w programie I, spiker bełkocze coś o pogotowiu strajkowym i ekstremie z „Solidarności”. Julek Mizgiel patrzy w okno. „Idą” – mówi. „Kto?” – pyta Franek. „Przecież nie straż pożarna” – odpowiada Julek. Podbiegam do okna. Wzdłuż ogrodzenia, gęsiego, chyłkiem przesuwa się co najmniej kilkunastu ZOMO-wców z… peemami. Nie ma czasu ich liczyć. Pod razami kolb z brzękiem tłuczonych szyb wypadają frontowe drzwi…
W chwili, gdy biegnę do „przewiązki” łączącej budynek MKZ-u z "ART-clubem" „Jarlanu” i zatrzymuję się przed zamkniętymi z drugiej strony drzwiami, Franek Łuc usiłuje wyskoczyć przez okno w ubikacji, lecz szybko rezygnuje by nie skoczyć na plecy stojącemu milicjantowi. Wracamy. Na dole napastnicy waląc kolbami usiłują dostać się do środka, lecz solidne, przedwojenne drzwi ani myślą ustąpić. Po krótkiej naradzie kierując się desperacką logiką, aby nie przedłużać napięcia, schodzę z Julkiem Mizgielem na dół i otwieramy drzwi. Z wrzaskiem: „Dosyć tego!”, „skończyło się!” wpada SB-ek, za nim drugi i duża grupa ZOMO-wców z wycelowanymi w nas peemami. SB-ek – jak się później okazało głównodowodzący całą „akcją” – nie zwalniając biegnie po schodach na górę, by dopaść Franka. Widzę, że ZOMO-wcy, młodzi chłopcy, są tak jak i ja bardzo przestraszeni, co wcale mnie nie pociesza, bo czuję, że będzie im w tym stanie łatwiej pociągnąć za spust. Podnoszę ręce do góry, wolę omijać wzrokiem lufę peemu, która tkwi przy mojej głowie…
Szybko nas zrewidowano i kazano ściągnąć buty, i je również dokładnie sprawdzono. Później nastąpiła rewizja połączona ze skonfiskowaniem całej dokumentacji, pieniędzy, teleksu, a nawet głowicy od sztandaru (dlatego, że na niej orzeł miał koronę). Zabrano też, całą bibliotekę wydawnictw niezależnych, zorganizowaną przez Małgorzatę Gajewicz, mnie i kilka innych osób. Do worków milicyjnych wrzucono m.in. wydania Miłosza, Wierzyńskiego, Gombrowicza, Brandysa, Orwella.
W tym samym czasie, inna grupa szukając mnie, (trzech po cywilnemu, trzech w mundurach) forsowała drzwi mieszkania moich rodziców. Ojciec nie chciał ich wpuścić – w ruch poszły kolby karabinów i łom. Drzwi wyważono (do dzisiaj jest na nich ślad po tamtym wydarzeniu.) Sąsiad próbujący interweniować, pan Edward Wawrzyniak, został uderzony i brutalnie wepchnięty z powrotem do swojego mieszkania.
Potem przewieziono nas na komendę i wprowadzono do oddzielnych pomieszczeń na piętrze. W „akcie internowania” widniał napis: „Nawoływał do niepokojów społecznych”, „Miejsce odosobnienia – Nowa Wieś (Uherce). Rano wepchnięto mnie do „gazika”, gdzie siedział już pan Mieczysław Kołakowski przykuty kajdankami za rękę do poręczy fotela, i także mnie przykuto w ten sposób. „Konwój” milicyjnych „suk” i „gazików” ruszył w kierunku Przemyśla. W zimny, grudniowy poranek ludzie szli do kościoła. W samochodowym radiu usłyszałem pamiętne przemówienie Jaruzelskiego.
Tak zaczął się pierwszy dzień wojny z narodem.
24 grudnia 1981 r. Wigilia
Zamknięta od zewnątrz cela nr 22. „Kurewska” 22 jak mawiają „klawisze”. Powierzchnia mniej więcej pięć metrów na dwa i pół. Osiem piętrowych łóżek, stół, dwa taborety, wisząca szafka i „kibel” w rogu, na widoku.
Jest nas siedmiu: pan Jan Połoch i Jurek Czekalski z Lubaczowa, Bogdan Dąbrowki, Andrzej Szewczyk, Mieczysław Kołakowski i ja z Jarosławia oraz Mietek Ważny z Oleszyc. Za zakratowanym oknem tęgi mróz – było ponoć poniżej minus dwudziestu stopni. Jesteśmy wszyscy po protestacyjnej głodówce przeciwko stosowaniu wobec nas regulaminu dla tymczasowo aresztowanych. Nakazywał on m.in. meldować na więziennym apelu stan więźniów codziennie rano, mówiąc do „klawisza” wyższego stopniem „obywatelu wychowawco”, i wreszcie wystawiać przed celę naszą odzież ułożoną uprzednio w tzw. „kosteczkę”.
Wyciągamy więzienne, aluminiowe michy i łyżki, i przygotowujemy stół do wigilii. Pierwszy z naszej celi dostał paczkę pan Mieczysław Kołakowski, po południu przyjechali moi rodzice i brat Jurka Czekalskiego. Na tzw. „widzeniu” w Sali administracji więziennej, pod czujnym okiem i uchem „klawiszy”, pierwsze spotkanie z rodzicami. Siedzę cały czas w kurtce i rękawiczkach. Rodzice dziwią się, ze ich nie zdejmuję. Mówię, że mi zimno, że w łóżku śpię w swetrze, owinięty szalikiem i w spodniach. Widzę, że nie wierzą. Odetchnęli z ulgą dopiero, gdy, zdjąłem rękawiczki.
Jechali tu prawie pół dni, dwie godziny stali na mrozie przed bramą, do domu wrócą po dziesiątej wieczorem.
W celi dzielimy się dostarczonym opłatkiem, śpiewamy kolędy, słuchamy transmisji z pasterki z więziennego „kołchoźnika” i homilii księdza Prymasa, niosącej słowa potępienia Herodowi za rzeź niewinnych dzieci. Tak mija wojenna wigilia.
Wszyscy, których pytam teraz o wspomnienia z tej wojennej wigilii potwierdzają, że niewiele ze smutku pozostało im w pamięci, jakby chcieli rodzącego się Boga pamiętać jako promyk nadziei.
Andrzej Wyczawski